rozmarzony, zadowolony, zmęczony
Lot samolotem nie był o dziwo taki straszny. To naprawdę niecodzienne przeżycie. Bardziej obawiałem się tej całej biurokracji, odprawy bagażowej itp. Tak w ogóle to pierwszy raz widziałem lotnisko w moim mieście (nawet tam ładnie). Myślałem, że ten samolot będzie wielgachny. Przed oczyma miałem wizję białego korytarza prowadzącego do wejścia na pokład. Niestety dla rejsów krajowych przeznaczone są małe i trochę ciasne maszyny, a zamiast korytarza są schodki i przestrzeń świeżego powietrza... Miasto widać było przez pół minuty. Potem chmury, chmury, aż w końcu dociera się do wysokości, na której widok jest jednym z najbardziej niespotykanych i dziwnych, jakie miałem okazję podziwiać. Naprawdę piękny, inny świat. Krajobraz iście Księżycowy albo Marsjański. Masz wrażenie, że pod stopami rozpościera się szara, falista ale spójna powierzchnia, coś jak kłębki bawełny (aż chce się skoczyć). Na wysokości oczu widnieje cudowny pas płonąco-pomarańczowego, wschodzącego słońca. Powyżej jest tylko błękit nieba... A Warszawa o świcie wygląda jak cmentarz o zmroku. Pełno tylko malutkich jak mrówki samochodzików, które wiją się wzdłuż wąskich uliczek.
Lot najgorzej znosiły moje uszy, wrażliwe na te przeciążenia (6000 m, 500 km/h). Początkowo w Warszawie zdani byliśmy tylko na siebie. Było nas dwóch, bo jeden kolo olał całą imprezę i jechał dalej na wesele. Mój towarzysz nie był głupi, nie był też erudytą, był po prostu strażakiem, ale bardzo miłym. Autobusem dojechaliśmy do centrum, a tam nie tak łatwo znaleźć stację metra! W końcu dojechaliśmy na ten Ursynów, Imielin (zapamiętam tą nazwę chyba do końca życia :)). Pani Hania, dyrektorka Multikina była bardzo sympatyczna (naprawdę szczwana babka, nie to co ten facet z Bydzi). Mogliśmy sobie obejrzeć trzy dowolne filmy. Był tylko jeden mankament, przerwy między seansami. Za mało czasu, żeby dojechać do centrum i wrócić, za dużo żeby siedzieć bezczynnie. Dlatego szedłem, szedłem bez celu przed siebie po tym Ursynowie i zdążyłem znienawidzić tą okropną pustynię blokowisk. Poszedłem kilometr w jedną stronę i znalazłem tylko supermarket. Bloki ciągnęły się jeszcze dalej i dalej... (a ja oczywiście zgubiłem się w drodze powrotnej :]). Poszedłem też kilometr w drugą stroną i było to samo. Jakiś pasaż handlowy i znowu bloki... Okropność. Za to obiad był bardzo smaczny i drogi, ale my na szczęście nie pokrywaliśmy kosztów. Zamówiłem sobie jakąś wyszukaną pizzę: z szynką, papryką, jajkiem, oliwkami, kaparami i jakąś rybą o dziwnej nazwie na "a". Do tego świeżo wyciskany sok z pomarańczy na popitkę. Myślałem jeszcze o deserze, ale mój towarzysz już skończył, więc odpuściłem.
Aha, to całe Multikino obchodziło piąte urodziny, więc poczęstowali nas wielkim tortem. Pod koniec dnia miałem wrażenie, że cała obsługa zna mnie tak, jakbym tam pracował. Wieczorem wsiedliśmy w taksówkę i pognaliśmy na lotnisko. Miałem takie marzenie, żeby był tam taki sklep z pamiątkami, gdzie można by kupić taki malutki metalowy samolocik, jaki miał Jim w "Imperium słońca". Niestety nic takiego nie było. Czekaliśmy godzinę na terminalu. Za ciekawie to tam nie było, pełno obcokrajowców. Zacząłem myśleć o filmie, dzięki któremu odbyłem tą podróż i stwierdziłem, że miałbym spory problem z życiem na tym warszawskim terminalu, bo tam nie ma żadnych fajnych sklepów itp.
Tym razem lecieliśmy jakimś starym gratem, w którym podawali sok "ze świeżych pomidorów" i niedobre orzeszki. Bolało mnie ucho, trzęsło bardziej niż poprzednio i było mniej sympatyczniej. Jest jedna rzecz, z której jestem dumny, zachowałem na pamiątkę "torbę chorobową" :D
I tak wyglądało moje marzenie urozmaicone kinem. Super! To dało mi nadzieję, że może inne marzenia też się kiedyś spełnią... :)
Dodaj komentarz