Afera już właściwie jest, a coś czuję, że będzie jeszcze większa. W gazecie opisali jak to się lekcje wf-u odbywają: albo w auli, albo na boisku przy 10'C, albo nie ma w ogóle, albo w ogóle nie ma włefistów. Dzisiaj zrobiło się jeszcze weselej. W szkole nie ma prądu, nie ma wody. Można by zadać sobie pytanie: "A co jest? ... Ja jestem!". A poza mną całe cielsko pedagogiczne i sterta wiedzy czekającej na przyswojenie. Po trzech godzinach odwołano zajęcia, bo (jak się okazało) woda zalała instalację... Ta entuzjastyczna wiadomość wywołała efekt dzikiego tłumu i coś pomiędzy mechanizmami paniki a uczuciem euforii. W każdym razie zwierzęce instynkty i podobne schematy. Te jakieś 600 ludzi w tym samym czasie rzeczywistym zaatakowało jedną, małą, ciemną szatnię. Ogólnie rzecz mówiąc: piździawka-zajebka, czyli "zapomnij o frytkach", planeta małp albo jak kto woli z chaosu wyłonił się chaos. Po 30 minutach dotarłem do wejścia szatni i zorientowałem się, że do dyspozycji "obsługi" jest jedna czy dwie latarki. No nic, jak mi każą odrabiać te godziny to wyśmieję dyrektorkę na miejscu...