Joł, joł, joł... Jestem w bardzo popieprzonym humorze i bezmyślnie marnuję czas na gapieniu się w monitor i słuchaniu mp3. Mam ochotę obejrzeć jakiś film, ale nie, co do tego to się powstrzymam. Nerwy mi strzelają, już nie daję rady. Przespałem pół dnia. Sz. naprawdę nie rozumie, że nie można cały czas traktować życia jak zabawy. Tym bardziej zabawy mną. Łosiek wkurza jeszcze bardziej, a MG podchwycił schemat i też się śmieje razem z nimi. Ja chyba zacznę wierzyć we własną plotkę i kupię ten Prozac, i zacznę łykać! Może i przeżywam to nadmiernie, ale taki już jestem. Czuję, jakby cały świat zaplanował zemstę, wszystko staje na opak i kruszy się w pył. To, co było niestety nie wraca.
Do tego jeszcze pierwszy Oscar w tym roku! Byłem na niego przygotowany, ale i tak się wkurwiłem. Głupi gej niech się osra tą historią! Dwa dni zakuwania i wyszło na to samo, jakbym nic nie zrobił. Pedzio jeden! Jakiś głupich generałów mu się zachciało.
Tylko ja jestem taki zdolny, żeby mi bibliotekarka wcisnęła skserowanie trzech kartek za 5,60 zł, bo to przecież drukarka atramentowa. A ja kurde kalkulowałem, czy zejść na parter i wydać złotówkę, bo automat nie wydaje reszty... Dam jej papier, może mi odpuści tą kasę...
Chyba się starzeję. Moja inteligencja zmalała i to znacznie. Jak to się pięknie mówi mój wiek umysłowy nie dogania biologicznego. A w pizdu, walić to... 92 czegoś tam...
Mówi się, że faceci mają kompleks wielkości. Tylko że mój jest nieco inny. Ja bym chciał dokonać czegoś wielkiego, przejść do historii, być dumnym ze swojego życia i umiejscowić się gdzieś pomiędzy satysfakcją a sławą. Nie, właściwie tu nie chodzi o sławę. Tu chodzi o taki aktywniejszy tryb życia, jeden dzień tu, drugi dzień tam, poczucie spełnienia i robienia czegoś niecodziennego. No tak, te 10 milionów zł rozwiązałoby problem. Do matury podszedłbym z ulgą, że cokolwiek by się stało, byłbym zabezpieczony. Mógłbym studiować to, co mnie interesuje (chociażby na płatnej uczelni). Albo od razu zostałbym podróżnikiem. Mógłbym też kupić ludziom prezenty, dać im odrobinę szczęścia i sprawić, by uśmiechnęli się tylko dla mnie. Albo tak jak Forrest Gump, zacząłbym kosić trawę i w dupie mieć cały ten zgiełk...
Poszedłem łaskawie na rejestrację przedpoborowych. I oto dowiedziałem się bardzo ciekawych rzeczy. Nie wiem tylko, kto tutaj kręci: baba z Ratusza, czy baba z poczty? W każdym razie powiedziano mi, że "Straż Miejska interweniowała w mojej sprawie", bo nie odebrałem wezwania, bo nie mieszkam tam, gdzie jestem zameldowany. No skoro wszyscy dostali, to musi to być wina poczty. No chyba, że sąsiedzi kradną moją korespondencję. Nie no spoko, fajnie się dowiedzieć, że mundurowi mnie ścigają / ścigali... Może i bagatelizuję sprawę, ale naprawdę nie podobają mi się takie numery.
Obraziłem się. I mam prawo! Jakoś nie bawi mnie, gdy mój plecak lata nad moją głową... Nie bawi mnie też, gdy chłopacy rzucają się na moją drożdżówkę, udając że są głodni. Nie śmieszą mnie anegdoty i obraźliwe, wymyślone historyjki w stylu: "Mario trafia do więzienia i zostaje cwelem". Nie chce mi się akceptować czyjejś głupoty, bo to jest poziom przedszkola. Jak ktoś chce nadal uważać mnie za "androida" i mówić, że wszczynam "bunt maszyn" to proszę bardzo, ale może poza szkołą. Mnie już to nie irytuje, mnie to powoli wkurwia!
Obejrzałem skrót zeszłorocznej studniówki i lekko się zdołowałem. Ta moja nie będzie taka, jak oczekiwałem. Nie zaproszę Marysi, bo w klasie panuje dziwny zwyczaj alienacji i większość idzie z samym sobą. Nie zatańczę tego durnego poloneza, bo ktoś wymyślił kurs tańca w czasie, gdy ja mam angielski. A więc nie dostanę też pewnie nowego garnituru. Pojadę na tą wioskę pod Bydzią, będę wyglądał jak cieć i znając życie będzie chujowo. Bo powiedzmy sobie szczerze, imprezy organizowane przez szkołę są beznadziejne... A ja tak bardzo bym chciał inaczej.
Aha, dzisiaj w autobusie jeden facet przez przypadek jebnął mi centralnie z łokcia w nos. I tak sobie myślałem, że gdyby mi krew poleciała, to mógłym zrobić w szkole niezłe wejście smoka. Niestety nie poleciała. Tak w ogóle to dziwne uczucie.
Czasami mam wrażenie, że jestem najbardziej złożoną i niepojętą osobą na świecie. W sobotę obejrzałem pewien film i tam padło takie zdanie: "Może jesteśmy dobrzy tylko w krótkich spotkaniach i spacerach po miastach europejskich?". W moim przypadku to chyba prawda. Cała reszta życia jest bełkotem. Ja nie potrafię rozmawiać, bo zazwyczaj nie mam nic do powiedzenia, nie wiem, o czym miałbym mówić. A czasami to palnę jakieś głupstwo, czasami kogoś podpuszczę, zasieję propagandę i zazwyczaj nie wychodzi to najlepiej...
Sz: sam ze soba pojde na randke. jak zawsze Ja: wcale nie - ty zawsze z kimś chodzisz bo... Sz: bo co? Ja: no bo tak Sz: teraz sie nie wymigasz. co chciales powiedziec? Ja: bo się boisz samotności Sz: boje sie samotnosci... hmm.. a dlaczego tak sadzisz? Ja: no bo tak jest Sz: nie chodzi o to ze chce to kwestionuje tego tylko pytam sie dlaczego tak sadzisz/uwazasz/wiesz Ja: bo to widać po dwóch latach znajomości Sz: wytlumacz mi bo nie rozumiem nie chodzi juz teraz o mnie tylko sprobuj zdefiniowac strach przed samotnoscia i czym on sie objawia bo nie rozumiem Ja: objawia się tym że np. nie potrafisz, nie chcesz sam pójść do sklepiku (zazwyczaj) Sz: hmm... nie przekonales mnie jakos tym argumentem Ja: oj nie przejmuj się Sz: ale ja sie wcale nie przejmuje Ja: psychologiem to ja pewnie nie zostanę... Sz: wydaje mi sie mario ze traktujesz niektore rzeczy (zycie?) powazniej niz to jest potrzebne i szukasz drugiego dna gdzie go nie ma... Ja: pewnie tak, pewnie to chodziło o mnie Sz: co chodzilo o ciebie? Ja: może masz rację - czesem własne kompleksy przekładają się na wmawianie sobie/innym czegoś co nie jest prawdą Sz: nie chodzi mi tutaj o to ze to co mowisz nie jest prawda tylko ze nie widze sensu w rozwodzeniu sie nad tego typu sprawami bo to moze prowadzic, moim zdaniem, wlasnie do samotnosci... nie wiem czy mnie rozumiesz nie dac sie zdolowac i samemu sie nie dolowac to podstawa a widze ze ty sie czesto sam dolujesz bez prawdziwych przyczyn, bo szukasz wlasnie tego mojego drugiego dna (nie wiem czy to najlepsze porownanie ale lepszego nie moge wymyslic) Ja: szczerze mówiąc nie rozumiem, ale nieważne Sz: dlaczego niewazne? Ja: ja nie szukam twojego drugiego dna tylko tak mi się po prostu wydawało Sz: nie nie mojego drugiego dna co ty pleciesz. moje drugie dno w znaczeniu moj nie fortunnie uzyty zwiazek frazologiczny szukanie drugiego dna dziury w calym i to na pewne nie chodzi o moja osobe bo ona nie ma akurat z tym nic wspolnego pewnie i tak nie rozumiesz co tu wypisuje ale trudno Ja: no dobra nieważne - pomyliłem się i już Sz: ale dzieki, pomysle o tym strachu bo chyba cos w tym jest nie ten przyklad jaki podales to nie strach przed samotnoscia a chyba raczej dazenie do braku samotnosci... pomysle o tym
Jestem cholernie zmęczony, śpiący i padnięty. Ze wstępnej analizy wyszło mi, że w piątek spałem jakieś 4 godziny, żeby później być aktywnym przez 21 godzin. W sumie to nie mogę narzekać, bo było zajebiście. Ta sobota była chyba najdroższym dniem mojego egzystowania na tej planecie (a ja wydałem jedynie 13 zł na bilety, kawę i pocztówki). Jechałem chyba wszystkimi możliwymi środkami komunikacji: samolotem, autobusem, metrem, taksówką, zwykłym samochodem... (brakowało tylko roweru, hulajnogi i wrotek :D).
Lot samolotem nie był o dziwo taki straszny. To naprawdę niecodzienne przeżycie. Bardziej obawiałem się tej całej biurokracji, odprawy bagażowej itp. Tak w ogóle to pierwszy raz widziałem lotnisko w moim mieście (nawet tam ładnie). Myślałem, że ten samolot będzie wielgachny. Przed oczyma miałem wizję białego korytarza prowadzącego do wejścia na pokład. Niestety dla rejsów krajowych przeznaczone są małe i trochę ciasne maszyny, a zamiast korytarza są schodki i przestrzeń świeżego powietrza... Miasto widać było przez pół minuty. Potem chmury, chmury, aż w końcu dociera się do wysokości, na której widok jest jednym z najbardziej niespotykanych i dziwnych, jakie miałem okazję podziwiać. Naprawdę piękny, inny świat. Krajobraz iście Księżycowy albo Marsjański. Masz wrażenie, że pod stopami rozpościera się szara, falista ale spójna powierzchnia, coś jak kłębki bawełny (aż chce się skoczyć). Na wysokości oczu widnieje cudowny pas płonąco-pomarańczowego, wschodzącego słońca. Powyżej jest tylko błękit nieba... A Warszawa o świcie wygląda jak cmentarz o zmroku. Pełno tylko malutkich jak mrówki samochodzików, które wiją się wzdłuż wąskich uliczek.
Lot najgorzej znosiły moje uszy, wrażliwe na te przeciążenia (6000 m, 500 km/h). Początkowo w Warszawie zdani byliśmy tylko na siebie. Było nas dwóch, bo jeden kolo olał całą imprezę i jechał dalej na wesele. Mój towarzysz nie był głupi, nie był też erudytą, był po prostu strażakiem, ale bardzo miłym. Autobusem dojechaliśmy do centrum, a tam nie tak łatwo znaleźć stację metra! W końcu dojechaliśmy na ten Ursynów, Imielin (zapamiętam tą nazwę chyba do końca życia :)). Pani Hania, dyrektorka Multikina była bardzo sympatyczna (naprawdę szczwana babka, nie to co ten facet z Bydzi). Mogliśmy sobie obejrzeć trzy dowolne filmy. Był tylko jeden mankament, przerwy między seansami. Za mało czasu, żeby dojechać do centrum i wrócić, za dużo żeby siedzieć bezczynnie. Dlatego szedłem, szedłem bez celu przed siebie po tym Ursynowie i zdążyłem znienawidzić tą okropną pustynię blokowisk. Poszedłem kilometr w jedną stronę i znalazłem tylko supermarket. Bloki ciągnęły się jeszcze dalej i dalej... (a ja oczywiście zgubiłem się w drodze powrotnej :]). Poszedłem też kilometr w drugą stroną i było to samo. Jakiś pasaż handlowy i znowu bloki... Okropność. Za to obiad był bardzo smaczny i drogi, ale my na szczęście nie pokrywaliśmy kosztów. Zamówiłem sobie jakąś wyszukaną pizzę: z szynką, papryką, jajkiem, oliwkami, kaparami i jakąś rybą o dziwnej nazwie na "a". Do tego świeżo wyciskany sok z pomarańczy na popitkę. Myślałem jeszcze o deserze, ale mój towarzysz już skończył, więc odpuściłem.
Aha, to całe Multikino obchodziło piąte urodziny, więc poczęstowali nas wielkim tortem. Pod koniec dnia miałem wrażenie, że cała obsługa zna mnie tak, jakbym tam pracował. Wieczorem wsiedliśmy w taksówkę i pognaliśmy na lotnisko. Miałem takie marzenie, żeby był tam taki sklep z pamiątkami, gdzie można by kupić taki malutki metalowy samolocik, jaki miał Jim w "Imperium słońca". Niestety nic takiego nie było. Czekaliśmy godzinę na terminalu. Za ciekawie to tam nie było, pełno obcokrajowców. Zacząłem myśleć o filmie, dzięki któremu odbyłem tą podróż i stwierdziłem, że miałbym spory problem z życiem na tym warszawskim terminalu, bo tam nie ma żadnych fajnych sklepów itp.
Tym razem lecieliśmy jakimś starym gratem, w którym podawali sok "ze świeżych pomidorów" i niedobre orzeszki. Bolało mnie ucho, trzęsło bardziej niż poprzednio i było mniej sympatyczniej. Jest jedna rzecz, z której jestem dumny, zachowałem na pamiątkę "torbę chorobową" :D
I tak wyglądało moje marzenie urozmaicone kinem. Super! To dało mi nadzieję, że może inne marzenia też się kiedyś spełnią... :)