Tata narobił mi nadziei. Miałem pierwszy raz wsiąść do samochodu i przywieść ich do domu z nocnej imprezy. Napaliłem się jak dzika świnia na zakręcie. Ale jak zwykle zaczęła protestować mama i nic z tego nie wyszło.
Zacząłem się zastanawiać, czy warto marzyć. Zawsze lubiłem marzyć, wyobrażać sobie coś, co nigdy nie miało bądź nie będzie mieć miejsca, planować moje przyszłe wypowiedzi i nietuzinkowe sytuacje. Teraz doszedłem do absurdu i zdołowania. Jedynym wysuniętym wnioskiem było przekonanie, że jedyną metodą dla mnie jest po prostu 'chwytanie dnia'. Nie zadeptanie, tylko chwytanie!
Zacząłem się też zastanawiać, czym jest szczęście, jak bym je zdefiniował. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie! Wydaje mi się, że jestem obecnie szczęśliwy, ale nie umiem powiedzieć czegoś więcej. To naprawdę tragiczne :]
Wyglądam jak wielbłąd po westernie. Najciekawszy w tym tygodniu był czwartek. Co to dla mnie wstać o 5.25, wypić kawę, napisać trzy sprawdziany, przebrnąć przez jakąś setkę słówek na dodatkowy angielski, wypić drugą kawę, odegrać dwie próbne matury... Taa... ból głowy, lewitowanie niczym zombie... Jak to Wera mówi: "Combo". W tym tygodniu troszkę lżej, ale podobnie. "Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam"
Z niedowierzaniem patrzę w gazety. Widzę kolorowe fotografie i żal mnie ściska, a nawet współczucie. Patrzę na twarze ludzi, którym odebrano wolność. Patrzę jak stoją na mrozie, śpią w namiotach, tworząc nowy mikroświat, stworzony, by czegoś dokonać. Mimo, że nic nie robię, to jestem z nimi. Ja też chcę obalić to wszechobecne zakłamanie, bo TAMCI kpią sobie z całego systemu świata i nawet im nie wstyd. Zwykli ludzie pragną prawdy, wyzwolenia "z domu Wielkiego Brata" albo "Wielkiej Matki", zabicia zasad stalinowskiego totalitaryzmu w wersji "light". Właściwie nie, to całe gówno dokonujące się na Ukrainie jest bardzo "hard". I to wcale nie jest śmieszne. Wszyscy mówią, że to już rewolucja (ja skłonny jestem nazwać to apokalipsą). Bezkrwawa, piękna rewolucja. Bo tylko nieśmiertelne goździki ranią policjantów, a ludzie śpiewają: "serca chcą zmian". Jakie to piękne... i zarazem okrutne!
No to mamy niecodzienny scenariusz, możemy robić jasełka! Chylę czoła naszemu klasowemu artyście. Przeżyłem mały szok słysząc słowa: "Bodajże trzy razy Maryja będzie rodzić dziecko na scenie...", ale to nic, nauczycielka również zdębiała! Ciekawi mnie tylko reakcja widowni i dyrektorki na naszą sztukę... bez dialogów.
Doszedłem do wniosku, że muszę zmienić wystrój swojego pokoju. Bo tak właściwie to nie został on jeszcze porządnie urządzony. Chciałbym, żeby wyglądał niepowtarzalnie. Tak więc bawię się w wizjonera, architekta wnętrz, stylistę i scenografa w jednej osobie. Gdybym nie golił wąsów to chyba przypominałbym Salvadora Dali czy cuś podobnego. Brakuje mi "jedynie" pieniędzy, ramek do zdjęć, anty-ram i paru innych interesujących gadżetów. Ale zaczyna już powstawać coś pomiędzy zdrowym kiczem a oryginalnością...
Cudowna lekcja niemieckiego, cudowne pytanie: "jak dbasz o swój wygląd" i moja cudowna odpowiedź: "używam dobrego szamponu do włosów". I w tym momencie zorientowałem się, że akurat dzisiaj moje włosy nie są umyte, wyglądają na lekko przetłuszczone i wszyscy się nagle zaczęli nimi interesować... Nic tak nie bawi, jak żenada we własnym wykonaniu :]
Nie ma to jak uciec od nudnych notatek z zakresu kultury renesansowej i pojechać sobie z rodzicami do hipermarketu na cały wieczór. Dorobiłem się nowych majtek, nowego swetra i nowej szczoteczki dozębnej. Mama wybrała mi nawet prezent świąteczny dla Pat.
Kurde no. Jak zwykle dynamiczna zmiana poglądów, huśtawka nastrojów i wszystko na raz. Teraz mam wrażenie, że nie jesteśmy zwykłymi kumplami, tylko... super kumplami! Nie wiem, czy on naprawdę zaczął rozumieć, że traktuję go jak brata? Może to tylko okresowe złudzenie, chwilowy wybryk dobroci z jego strony, ale sprawia mi to radość. To głupie, ale lubię się z nim śmiać, prowadzić gry słów o zabarwieniu sarkastycznym, lubię jego popcorn i nie mam już nic przeciwko temu, że wodę mineralną traktuje jak świętość. Chociaż z drugiej strony zachowuję się jak pasożyt i trochę go wykorzystuję. Ale liczą się chwile, w tym roku z pewnością tylko chwile...
Dobra, jeszcze wczoraj byłem z siebie taki dumny, że w końcu zabrałem się za tą głupią maturę. Dzisiaj mam dość tej całej roboty, która mnie czeka. Zamiast odpoczywać, dokładam sobie pracy i patrzę na swoją bezsilność. To jest właśnie absurd tych długich weekendów. Niby są, a jakby ich nie było.
Moja wizyta w bibliotece była po prostu rewelacyjna. Czekałem jedynie 40 minut, żeby mi ściągnęli książki z magazynu!!! Potem dwie godziny spisywania i mam jakiś mezalians na temat Drera. Magiczne inicjały: AD. Czuję, że to mnie będzie prześladować. Mam takie dziwne przeczucie, że będę się czuł jak Johny Depp w 'Dziewiątych wrotach'. Dopiero dzisiaj stwierdziłem, że chyba będę musiał zaczynać od nowa, bo te moje notatki są zbyt powierzchowne i komisja może się zacząć czepiać.
Obejrzałem "Czas Apokalipsy" i odpłynąłem razem z tą schizą, gdzieś w rajską dziedzinę ułudy. Jezu jak mi się ten film spodobał! Jedna wielka halucynacja na haju, piekło, mord, szał, obłęd i groza. Tak, groza... To słowo wbija się w podświadomość. Cudowny film i taki mądry. Pytanie pozostaje tylko jedno: co ja powiem komisji na ten temat? Że niech se sami obejrzą i nie zadają więcej pytań... :]
Ostatnio miewam dziwne schematy. Po tym miłym incydencie, kiedy to gnałem przez las, myśląc że drechy na mnie polują, wszędzie widzę wrogów. Już nawet wyciągnąłem kartkę z telefonu, żeby dość wieczorem na imprezę. Sz. próbował wykorzystać fakt, że upijam się jednym piwem, ale dałem radę. Jakoś nie mogłem mu bezgranicznie zaufać i powiedzieć, że czytam blogi, bo zacząłby szukać. A wtedy byłaby masakra. Dlatego siedzieliśmy tacy wielce zamuleni w mrocznym kącie na beznadziejnej imprezie i wymyślaliśmy tematy, na które moglibyśmy porozmawiać. A on ciągle nalegał: "czy to twoje tajemnicze hobby jest twórcze?". Właściwie to nawet mi się podobała ta jego ciekawość. Tylko że oczywiście musiał zepsuć to śmieszne kuriozum konwersacyjne. Tak naprawdę to ja się rzadziej sam dołuję, częściej dołują mnie inni. Mimo że nie użył słowa "przyjaciel", to jednak wiem, że ten koleś z gimnazjum nim jest, a nie ja, nigdy nie ja... A szkoda, bo byłbym w stanie zaufać.
Afera już właściwie jest, a coś czuję, że będzie jeszcze większa. W gazecie opisali jak to się lekcje wf-u odbywają: albo w auli, albo na boisku przy 10'C, albo nie ma w ogóle, albo w ogóle nie ma włefistów. Dzisiaj zrobiło się jeszcze weselej. W szkole nie ma prądu, nie ma wody. Można by zadać sobie pytanie: "A co jest? ... Ja jestem!". A poza mną całe cielsko pedagogiczne i sterta wiedzy czekającej na przyswojenie. Po trzech godzinach odwołano zajęcia, bo (jak się okazało) woda zalała instalację... Ta entuzjastyczna wiadomość wywołała efekt dzikiego tłumu i coś pomiędzy mechanizmami paniki a uczuciem euforii. W każdym razie zwierzęce instynkty i podobne schematy. Te jakieś 600 ludzi w tym samym czasie rzeczywistym zaatakowało jedną, małą, ciemną szatnię. Ogólnie rzecz mówiąc: piździawka-zajebka, czyli "zapomnij o frytkach", planeta małp albo jak kto woli z chaosu wyłonił się chaos. Po 30 minutach dotarłem do wejścia szatni i zorientowałem się, że do dyspozycji "obsługi" jest jedna czy dwie latarki. No nic, jak mi każą odrabiać te godziny to wyśmieję dyrektorkę na miejscu...