Beznadziejne te święta. Ponuro było i bez wyrazu. Tak mi się smutno zrobiło jak cholera. Jak tak leżałem w czwartek po tym krwotoku, to myślałem o najgorszym. Nie miałem pojęcia co mi jest. A może mi żyła pękła? Gdzieś tam teraz wypływa krew, zrobi się krwiak na mózgu, dostanę paraliżu albo od razu umrę. Leżałem na kanapie i myślałem, że to może być koniec. Że zaraz zamknę oczy i umrę bezboleśnie. Opadną mi powieki, a potem znajdą mnie skulonego na kanapie. I co wtedy pomyślą rodzice? Poczują żal, że robili zakupy? A co inni pomyślą? Że mnie nie docenili, że za bardzo mną pomiatali? Leżałem tak i nikogo nie obchodziłem. I byłem zmęczony. I co? Biedny Mario mrugał oczami, ruszał kończynami, bo chciał żyć, nie chciał zasnąć. I co? Nikt mnie nawet nie odwiedził. Jebani konfidenci. Tylko zdrówka potrafili życzyć. Jak taki głupek chodziłem z komórką przy dupie! Zawsze sam, przez całe życie sam! Napisałem mu, nie błagałem, nie prosiłem, ale napisałem, że jak mu się nudzi to zawsze może mnie odwiedzić, to chyba było oczywiste...
"Szli obok siebie - dwa niezależne kontynenty doświadczeń i uczuć - niezdolni się porozumieć."