Stało się coś nadzwyczajnego. Sz. pamiętał o moim liście sprzed trzech tygodni. Co więcej, wyskoczył wczoraj z hasłem: "myślę że warto było by się zaprzyjaźnić". ... ... ... Całe życie czekałem na to jedno proste zdanie. A kiedy on mi to teraz mówi, jakoś nie potrafię się przekonać. Po prostu brak mi słów. Jestem w szoku i wiem, że nic nie wiem. Zaczynam szukać przyczyn, dla których on to nazywa. Cały czas myślałem, że to ja popełniłem błąd; że w tej kwestii lepiej żyć wśród niedomówień. A teraz wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Sam siebie nie poznaję! Zamiast się cieszyć, okazuję sceptycyzm. Bo niby co ma się zmienić? Nadal dzieli nas jakieś 20 kilometrów, więc nie możemy się nawet odwiedzać. Pozostaje szkoła, GG. To chyba za mało. Marzenie mojego życia nadal pozostaje niewiadomym. Jemu brakuje zwierzyciela, a ja nie wiem, czy potrafię sprostać temu wyzwaniu. Taki to już ze mnie głupek...
Wszyscy się uwzięli na ten ostatni przedświąteczny weekend jak cholera. Sprzątanie pokoju odstawiłem sobie łaskawie na środę i miałem się zająć tym co konieczne. Szkoła zawaliła mnie ambitnymi zadaniami, z którymi nienawidzę się zmierzać. Ale rodzice wymyślili swoją "imprezę" na dzisiejszy wieczór. Rano gościliśmy pana od rur i sąsiada. Zamieszanie totalne. Dziadek zepsuł pilota od telewizora i to mi się oczywiście oberwało, bo to ja powinienem zauważyć, że woda powoduje zwarcie baterii, czyli prądu... Mama zaciągnęła mnie do pieczenia ciasta. Siostra kazała mi jechać po choinkę i bombki. Potem przecudny wieczór z językiem angielskim... Mam dość tego chaosu.
W całym tym bałaganie musiałem się jeszcze sprężyć, żeby wykonać skromny podarunek dla Sz. Wprawdzie nie robimy sobie w klasie prezentów, ale to właściwie nie jest prezent. Zwyczajna niespodzianka. Zaległe zdjęcia z wakacji, które powinny się znaleźć w jego kolekcji. Banalne, a jednak ciężkie do wykonania. Na szczęście o wszystkim pomyślałem z wielkim wyprzedzeniem. Najgorsze było wybranie cytatu i napisanie go na maszynie do pisania (jak ja kocham robić niepowtarzalne niespodzianki :D). Maszyna była po prostu tragiczna, pasek papieru zbyt długi, klawiatura nieco inna, pisałem to trzy razy. I tak on tego nie doceni, ale mam przynajmniej "dziką satysfakcję" :]
Moja choroba zamiast zanikać, zaczęła przybierać niespodziewane formy. Wydaje mi się, że straciłem węch. Nie czuję nawet zapachu cynamonu. A to oznacza, że nie czuję też smaku. Przeżuwam potrawy jak maszyna do recyklingu. Tragedia.
Idą, idą święta! Jaka to miła wiadomość. Ostatnio, jadąc autobusem stwierdziłem, że właśnie ten okres jest najpiękniejszy. Wszyscy się przygotowują, myślą, wydają pieniądze (to akurat ble...), latają po sklepach. Robi się tak radośnie i optymistycznie. Już nawet ta komercja mi nie przeszkadza. A niech se będą te czerwone mikołaje, mi to zwisa. No więc podoba mi się ten okres, a święta to znając życie przeminą szybciej niż się pojawią.
Wystarczyło napisać na GG prawdę, czyli że jestem chory i zdycham, a posypały się sms-y, których nigdy mi nikt nie przysyłał! A ja kocham dostawać sms-y!!! To takie miłe przeczytać, że ktoś za mną tęskni w szkole. Ominęła mnie próbna matura z matmy, ale to była szkolna i podobno bardzo prosta. Fc zdaje mi relacje z tego, co się dzieje w szkole. Nawet Sz. powiedział, że przyjedzie mnie odwiedzić, ale jakoś mu nie wyszło. Za długo się gramolił do tego lekarza. Nawet się nie spodziewałem, że taka wiadomość sprawi mi tyle radości. Nadziei sobie narobiłem. No ale to w końcu nie koniec świata... Chyba dopiero w piątek ruszę do szkoły, bo z tą chorobą to takie "ups and downs".
Sezon osiemnastek łaskawie się zakończył. Jestem za to chory, po prostu zdycham. Boli mnie gardło, oczy, mam katar, kaszel, jestem osłabiony. Istna masakra. Byle do świąt...
Sobotnią noc spędziłem w kinie. Przez pięć godzin oglądałem najciekawsze reklamy z całego świata. Wszystkim wydaje się to śmieszne, ale dla mnie to była pierwszorzędna atrakcja. Tak, tak, tak, reklama może być śmieszna, brutalna, niehumanitarna, zboczona, obrzydliwa, może zaskakiwać, wruszać, może nakłaniać do jakichś ambitnych akcji społecznych. Tak więc naśmiałem się do oporu. Jedynym minusem był brak tłumaczenia, a jeśli już to na angielski. Były sytuacje, że z całej sali jedynie jakaś garstka ludzi zajarzyła sens, bo reklama była po włosku albo francusku. Na koniec Multikino zgasiło w kiblach światło i nie widziałem dokładnie, gdzie sikam. Ale to nic, było naprawdę świetnie, opłacało się poświęcić "A.I." w telewizji. Wróciłem ostatnim nocnym autobusem. Pod domem zjawiłem się o 5.00. I ku mojemu zdziwieniu nie mogłem się dostać do domu, bo moja mądra rodzinka zostawiła od wewnątrz przekręcony klucz w drzwiach. Nie wiedziałem co mam robić. Jak bym zadzwonił, to wszyscy by się wkurzyli, że ich obudziłem. Spać na schodach też nie zamierzałem. Dosłownie konflikt tragiczny... W końcu gdy zobaczyłem faceta wychodzącego z bloku z naprzeciwka, pomyślałem, że to musi trochę dziwnie wyglądać, skoro stoję w środku nocy pod swoim domem z plecakiem. Dlatego zadzwoniłem na komórkę siostry, żeby mi otworzyła...
Nie, nie i jeszcze raz nie! Uroczyście ślubuję, że nigdy więcej NIE będę oszukiwał kina. Podrabianie daty na bilecie jest owszem ekscytujące i można sobie zanucić pod nosem: "catch me if you can". Ale samo wykonanie tej przebiegłej akcji jest zbyt stresujące.
Szkoła staje się miejscem, do którego chodzę, żeby pośmierdzieć. Semestr się kończy, nic się nie dzieje, zamiast lekcji są okienka, a jak chcemy się zwolnić to dyrka wylatuje z pyskiem, że "czemu my tak uciekamy od tej szkoły". A ja ostatnio w poniedziałek rano czekałem cztery godziny, żeby uraczyć swoją obecnością jedną lekcję informatyki, bo na drugą to już nawet kobiecie nie starczyło chęci. Zamiast się wziąć do roboty (matury) to ja się rozleniwiam przez tą paskudną placówkę! Przewalam się z korytarza na korytarz, chodzę raz do sklepiku, raz do kibla, pocę się od czasu do czasu, słucham propozycji ocen semestralnych, rozmawiam na wszelkie możliwe tematy, słucham jak to dziewczyny szaleją na punkcie sylwestrowych kiecek, udręczam się, że nikogo nie zaproszę, bo skoro nie będę tańczył poloneza to i po co?, myślę też o swoim garniturze, w którym wyglądam jak "cieć na odpust", bo nowego nie dostanę...
W domu podobnie. Wracam, wysilam się, by znaleźć wszelkie możliwe tematy do rozmów z rodzicami (mi chyba brakuje rodzinnego ciepła :]), zdaję szczegółowe relacje z tego, jak minął dzień, śpię, pije kawę, słucham płyt, oglądam TV, jem i znowu śpię. Jednym słowem tragedia. Kocham kuriozalne sytuacje, absurd rządzi światem, tylko czemu tak długo? :]
W klasie przegłosowaliśmy projekt o rezygnacji z wzajemnych prezentów świątecznych, bo uznaliśmy to za sztuczne. I w sumie mi to na rękę. Nie przepadam za wszystkimi uczestnikami mojej klasowej społeczności, nigdy nie umiałem kupować świątecznych prezentów i właściwie to wszystko sprowadza się do kwestii pieniędzy. Po za tym ja zawsze losuję osoby, na których mi nie zależy. Zgłosiłem się do upieczenia ciasta marchewkowego i tyle. A w jasełkach mam grać pastuszka, też sam się zgłosiłem, jakie to słodkie... Po kilku próbach wysunąłem tezę, że ten cały show będzie fatalny.
Prezent Mikołajkowy dostałem już w zeszłym tygodniu. Stojak na płyty. Nawet ładny :)
Podjąłem się trudu zorganizowania klasowego sylwestra. Boję się już teraz, ale po prostu musiałem. Musiałem kiedyś zrobić imprezę domową! Z jednej strony chcę się sprawdzić, z drugiej nie podoba mi się wizja sprzątania całej chałupy. O rzygowinach na razie nie myślę, może uda się ich uniknąć...