Podsumowanie ostatnich jedenastu dni nie wygląda najlepiej. Odpocząłem połowicznie, właściwie to przespałem większą część tego czasu, nic ważnego nie zrobiłem, lektur nie przeczytałem, nic nie powtórzyłem, i co najważniejsze: zaczyna się semestr a ja nic nie umiem! Zająłem się jedynie moimi dziwnymi słówkami z angola...
Pogoda jest nieprzewidywalna, jednak smętna. Świeci słońce i jednocześnie pada deszcz, zajebista zima. Nic, absolutnie nic mi się nie chce, przelewam się z jednego pomieszczenia do drugiego. Jutro mnie chyba szkoła nie zobaczy, bo mam iść do kontroli. W sumie to nawet podobają mi się te wizyty u laryngologa. Tylko czemu większość tych lekarzy jest niekompetentna? Nie wiem.
A mój sylwester wyglądał słabiutko. Obejrzałem dwa filmy na moim fajniastym odtwarzaczu. Pierwszy mi się podobał. Drugi mnie przerażał i nic z niego nie zrozumiałem (aż musiałem potem przeczytać wyjaśnienie w necie). Dostałem trzy sms-y z życzeniami, jeden był nie podpisany. Zrobiłem sobie zdjęcie na kanapie. Pooglądałem wybuchy na niebie i miałem dość. Nie chcę przygotowywać oficjalnych postanowień czy oczekiwań. Chcę po prostu, żeby w nowym roku wszystko się ułożyło i żebym był szczęśliwy.
Nienawidzę sylwestra. Ten miał być inny, ale nie wyszło. Ale i tak byłoby pewnie do dupy, bo przed świętami wszyscy zaczęli grymasić i przyszłyby pewnie same paszczaki, na których mi nie zależy. I znowu to samo, znowu przesiedzę cały wieczór na kanapie i będę się gapił w TV. Czuję się marnie, jak jakiś cholerny chłopczyk z zapałkami, zapomniany przez wszystkich. Co z tego, że to był udany rok, skoro nie mam nawet komu o tym powiedzieć... I nawet piwa nie mogę wypić! I nie zobaczę już nikogo w tym roku. Może to tak miało być? Żeby ten następny rok był bardziej towarzyski ("mniejmy nadzieję") Bo prawdę mówiąc, nie potrafię się zbyt długo obrażać na Sz. Napisał mi dzisiaj, że miał mi coś powiedzieć, ale zapomniał. Cały on :]
Dalej mi smutno, mam jakiegoś doła albo kryzys wartości. Wierzę, a właściwie to snuję wielką nadzieję, że wraz z końcem roku, skończą się wszystkie problemy i zmartwienia. Mam już wszystkiego dość. Bębenek chyba mi się zrasta, bo szumy w uchu są mniejsze. Ale i tak nic mi się nie chce, a już wybitnie nie chce mi się pisać mojej prezentacji maturalnej. To jest po prostu koszmar. Nie mogę iść do biblioteki, a samemu to jakoś mi nie idzie.
W końcu dostałem mój wymarzony odtwarzacz DVD. Jupi! :D I chyba będzie on stanowił moją jedyną sylwestrową rozrywkę. A tak poza tym to przeczytałem "Władcę Much". Nie wiem czemu, ale ta książka wydaje mi się bliska. Chyba jest pewne podobieństwo między mną a tym bohaterem. Ja też, zamiast się bawić, chcę się ocalić...
"Godzina za godziną niepojęcie chodzi. Był przodek, byłeś TY sam..."
Beznadziejne te święta. Ponuro było i bez wyrazu. Tak mi się smutno zrobiło jak cholera. Jak tak leżałem w czwartek po tym krwotoku, to myślałem o najgorszym. Nie miałem pojęcia co mi jest. A może mi żyła pękła? Gdzieś tam teraz wypływa krew, zrobi się krwiak na mózgu, dostanę paraliżu albo od razu umrę. Leżałem na kanapie i myślałem, że to może być koniec. Że zaraz zamknę oczy i umrę bezboleśnie. Opadną mi powieki, a potem znajdą mnie skulonego na kanapie. I co wtedy pomyślą rodzice? Poczują żal, że robili zakupy? A co inni pomyślą? Że mnie nie docenili, że za bardzo mną pomiatali? Leżałem tak i nikogo nie obchodziłem. I byłem zmęczony. I co? Biedny Mario mrugał oczami, ruszał kończynami, bo chciał żyć, nie chciał zasnąć. I co? Nikt mnie nawet nie odwiedził. Jebani konfidenci. Tylko zdrówka potrafili życzyć. Jak taki głupek chodziłem z komórką przy dupie! Zawsze sam, przez całe życie sam! Napisałem mu, nie błagałem, nie prosiłem, ale napisałem, że jak mu się nudzi to zawsze może mnie odwiedzić, to chyba było oczywiste...
"Szli obok siebie - dwa niezależne kontynenty doświadczeń i uczuć - niezdolni się porozumieć."
Zawsze się zastanawiałem, jak to jest, spędzić święta na lotnisku, być odciętym od świata itp. Teraz mam okazję spędzić swoje najgorsze święta w życiu. Załatwiłem się jak cholera! Krwotoczne zapalenie ucha środkowego. Jeszcze nigdy nie przeżywałem takiego bólu. Przez trzy godziny darłem się jak baran przed zarżnięciem. Babcia nie wiedziała co robić, siostra nie wytrzymała i wyszła do sklepu. A rodzice, jak gdyby nigdy nic, robili świąteczne zakupy. Przyjechali dopiero po piątym telefonie. Lekarz chciał mnie zatrzymać w szpitalu. Wtedy to by była prawdziwa jazda, już to widzę... W końcu jednak rodzice chcieli, abym został w domu. Jestem brudny i śmierdzący, mam leżeć w łóżku, brać antybiotyk. Po prostu miodzio.
Żal mi siostry, bo to na nią spadły wszystkie świąteczne obowiązki. Ominęły mnie m.in. świąteczne zakupy. Co to za święta bez zakupów w hipermarkecie? Zawsze to lubiłem. Lubiłem przesiadywać z rodzicami do północy w sklepie i kupować całą stertę żarcia, bo właśnie była promocja... Prezent świąteczny mam sobie kupić po świętach. Sylwestra musiałem odwołać. Ludzie przysyłają mi sms-y z życzeniami. A moje sms-y jakoś nie dochodzą, bo "najlepsza sieć komórkowa w Polsce" jest prawdopodobnie zapchana. W domu wszyscy podenerwowani. Choinka troszkę przerzedzona. Płakać mi się ciągle chce... Chyba mnie nikt nie odwiedzi.
Codziennie muszę jeździć do szpitala na zmianę sączka. Jestem teraz ogłuszony na jedno ucho. Dosłownie jak żołnierz po desancie w Normandii. Słyszę jakiś ciągły dźwięk, a od czasu do czasu coś tam bąbelkuje jak w oranżadzie. A dzisiaj, w Wigilię widziałem w szpitalu pewnego pana z synkiem. Pan miał wypadek, cały bok samochodu roztrzaskany. Na szczęście nic im się nie stało. Byli tylko okrążeni grupą policjantów. Ta scena mnie wzruszyła. Przed szpitalem stała laweta z tym trzaśniętym samochodem, na szyi tego pana uwiesił się synek, a pan miał pod ręką jakiś neseser, chyba był muzykiem, chyba grał na trąbce...