Szkoła staje się miejscem, do którego chodzę, żeby pośmierdzieć. Semestr się kończy, nic się nie dzieje, zamiast lekcji są okienka, a jak chcemy się zwolnić to dyrka wylatuje z pyskiem, że "czemu my tak uciekamy od tej szkoły". A ja ostatnio w poniedziałek rano czekałem cztery godziny, żeby uraczyć swoją obecnością jedną lekcję informatyki, bo na drugą to już nawet kobiecie nie starczyło chęci. Zamiast się wziąć do roboty (matury) to ja się rozleniwiam przez tą paskudną placówkę! Przewalam się z korytarza na korytarz, chodzę raz do sklepiku, raz do kibla, pocę się od czasu do czasu, słucham propozycji ocen semestralnych, rozmawiam na wszelkie możliwe tematy, słucham jak to dziewczyny szaleją na punkcie sylwestrowych kiecek, udręczam się, że nikogo nie zaproszę, bo skoro nie będę tańczył poloneza to i po co?, myślę też o swoim garniturze, w którym wyglądam jak "cieć na odpust", bo nowego nie dostanę...
W domu podobnie. Wracam, wysilam się, by znaleźć wszelkie możliwe tematy do rozmów z rodzicami (mi chyba brakuje rodzinnego ciepła :]), zdaję szczegółowe relacje z tego, jak minął dzień, śpię, pije kawę, słucham płyt, oglądam TV, jem i znowu śpię. Jednym słowem tragedia. Kocham kuriozalne sytuacje, absurd rządzi światem, tylko czemu tak długo? :]
W klasie przegłosowaliśmy projekt o rezygnacji z wzajemnych prezentów świątecznych, bo uznaliśmy to za sztuczne. I w sumie mi to na rękę. Nie przepadam za wszystkimi uczestnikami mojej klasowej społeczności, nigdy nie umiałem kupować świątecznych prezentów i właściwie to wszystko sprowadza się do kwestii pieniędzy. Po za tym ja zawsze losuję osoby, na których mi nie zależy. Zgłosiłem się do upieczenia ciasta marchewkowego i tyle. A w jasełkach mam grać pastuszka, też sam się zgłosiłem, jakie to słodkie... Po kilku próbach wysunąłem tezę, że ten cały show będzie fatalny.
Prezent Mikołajkowy dostałem już w zeszłym tygodniu. Stojak na płyty. Nawet ładny :)
Podjąłem się trudu zorganizowania klasowego sylwestra. Boję się już teraz, ale po prostu musiałem. Musiałem kiedyś zrobić imprezę domową! Z jednej strony chcę się sprawdzić, z drugiej nie podoba mi się wizja sprzątania całej chałupy. O rzygowinach na razie nie myślę, może uda się ich uniknąć...
Czekałem, czekałem, aż w końcu doczekałem się jednego zdania: "dzięki za maila", to wszystko. Do końca nie wiem, co i jak, bo nie widzieliśmy się osobiście, tylko poprzez literki na GG. Ale nie będę bardziej wnikał, żeby jeszcze bardziej nie popsuć. Zdaje mi się, że przyjął wszystko do wiadomości, ale nie wiem, z jakim skutkiem. Po prostu musiałem mu to kiedyś powiedzieć. Zakładałem tylko, że to się stanie po maturze, kiedy każdy pójdzie w swoją stronę. Tak sobie myślę, że teraz może już nie być tak, jak przedtem. Bo skoro wszystko jest wiadome, nasze zachowania mogą stać się sztuczne. Dlatego chyba lepiej żyć w milczeniu, między słowami...
A tak poza tym, to wielce prawdopodobnym jest, że on kiedyś znajdzie ten blog. Zabawne, ile informacji dostarcza imię i nazwisko, gdy skorzysta się z internetu. On już wie, że używam "esz z kropką". Po prostu brak mi słów, osłupiałem jak słup soli i zacząłem się bać...
Czuję się fatalnie. Ktoś mnie chyba zaraził, bo gardło mnie boli i słabnę. Szkoła nadaje się jedynie do wyśmiania, bo zamiast lekcji mam stertę okienek. A poza tym chyba spieprzyłem sprawę. Posprzeczałem się z Sz. Przeszedłem przez ciężką rozmowę, miałem ochotę się rozpłakać, a później o 1.00 w nocy napisałem mu e-maila, w którym wyjaśniłem całą prawdę i sprawy, które chyba nie powinny zostać powiedziane. Napisałem, że jest dla mnie bratem i wydaje mi się, że nie zrozumiał. A to może oznaczać, że wyszedłem na pojebanego chuja i to już kurwa mać koniec. Widocznie przyjaźni nie można analizować z przyjacielem... Moja frustracja jest żałosna: zimno mi, słucham Britney Spears i czekam... na cokolwiek :<
Idą święta. W sklepach świecidełkowy szał, pełno dekoracji, których nikt nie kupuje. Nic mnie tak ostatnio nie zadziwiło, jak kartofelki marcepanowe, które zauważyłem w markecie. Niech mi to ktoś kupi na Mikołajki! Jeszcze nie tak dawno miałem ochotę obdarować ludzi dobrocią, kupić im prezenty i wręczyć z okazji świąt. To było abstrakcyjne, chociażby ze względu na koszty. Teraz już mi nie zależy na niczym.
*** Nie przypuszczałem, że zwykłe badanie zębów będzie dla mnie tak stresujące. Zwłaszcza, że odbywało się w kinie. Fajna ta akcja Blend-a-med była, nawet trochę śmieszna. Powiedziano mi, że nie mam próchnicy, ale ja im tak do końca nie wierzę! Że niby ta ich magiczna pasta ma zrekonstruować moje zęby, które "wymagają regeneracji"?
Ja: Ostrzegam, że to może być wstrząsające. Kobieta Blend-a-med: Nie pan pierwszy mnie ostrzega. Ale kiedyś musi być ten ostatni...
Tata narobił mi nadziei. Miałem pierwszy raz wsiąść do samochodu i przywieść ich do domu z nocnej imprezy. Napaliłem się jak dzika świnia na zakręcie. Ale jak zwykle zaczęła protestować mama i nic z tego nie wyszło.
Zacząłem się zastanawiać, czy warto marzyć. Zawsze lubiłem marzyć, wyobrażać sobie coś, co nigdy nie miało bądź nie będzie mieć miejsca, planować moje przyszłe wypowiedzi i nietuzinkowe sytuacje. Teraz doszedłem do absurdu i zdołowania. Jedynym wysuniętym wnioskiem było przekonanie, że jedyną metodą dla mnie jest po prostu 'chwytanie dnia'. Nie zadeptanie, tylko chwytanie!
Zacząłem się też zastanawiać, czym jest szczęście, jak bym je zdefiniował. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie! Wydaje mi się, że jestem obecnie szczęśliwy, ale nie umiem powiedzieć czegoś więcej. To naprawdę tragiczne :]
Wyglądam jak wielbłąd po westernie. Najciekawszy w tym tygodniu był czwartek. Co to dla mnie wstać o 5.25, wypić kawę, napisać trzy sprawdziany, przebrnąć przez jakąś setkę słówek na dodatkowy angielski, wypić drugą kawę, odegrać dwie próbne matury... Taa... ból głowy, lewitowanie niczym zombie... Jak to Wera mówi: "Combo". W tym tygodniu troszkę lżej, ale podobnie. "Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam"
Z niedowierzaniem patrzę w gazety. Widzę kolorowe fotografie i żal mnie ściska, a nawet współczucie. Patrzę na twarze ludzi, którym odebrano wolność. Patrzę jak stoją na mrozie, śpią w namiotach, tworząc nowy mikroświat, stworzony, by czegoś dokonać. Mimo, że nic nie robię, to jestem z nimi. Ja też chcę obalić to wszechobecne zakłamanie, bo TAMCI kpią sobie z całego systemu świata i nawet im nie wstyd. Zwykli ludzie pragną prawdy, wyzwolenia "z domu Wielkiego Brata" albo "Wielkiej Matki", zabicia zasad stalinowskiego totalitaryzmu w wersji "light". Właściwie nie, to całe gówno dokonujące się na Ukrainie jest bardzo "hard". I to wcale nie jest śmieszne. Wszyscy mówią, że to już rewolucja (ja skłonny jestem nazwać to apokalipsą). Bezkrwawa, piękna rewolucja. Bo tylko nieśmiertelne goździki ranią policjantów, a ludzie śpiewają: "serca chcą zmian". Jakie to piękne... i zarazem okrutne!
No to mamy niecodzienny scenariusz, możemy robić jasełka! Chylę czoła naszemu klasowemu artyście. Przeżyłem mały szok słysząc słowa: "Bodajże trzy razy Maryja będzie rodzić dziecko na scenie...", ale to nic, nauczycielka również zdębiała! Ciekawi mnie tylko reakcja widowni i dyrektorki na naszą sztukę... bez dialogów.