Doszedłem do wniosku, że muszę zmienić wystrój swojego pokoju. Bo tak właściwie to nie został on jeszcze porządnie urządzony. Chciałbym, żeby wyglądał niepowtarzalnie. Tak więc bawię się w wizjonera, architekta wnętrz, stylistę i scenografa w jednej osobie. Gdybym nie golił wąsów to chyba przypominałbym Salvadora Dali czy cuś podobnego. Brakuje mi "jedynie" pieniędzy, ramek do zdjęć, anty-ram i paru innych interesujących gadżetów. Ale zaczyna już powstawać coś pomiędzy zdrowym kiczem a oryginalnością...
Cudowna lekcja niemieckiego, cudowne pytanie: "jak dbasz o swój wygląd" i moja cudowna odpowiedź: "używam dobrego szamponu do włosów". I w tym momencie zorientowałem się, że akurat dzisiaj moje włosy nie są umyte, wyglądają na lekko przetłuszczone i wszyscy się nagle zaczęli nimi interesować... Nic tak nie bawi, jak żenada we własnym wykonaniu :]
Nie ma to jak uciec od nudnych notatek z zakresu kultury renesansowej i pojechać sobie z rodzicami do hipermarketu na cały wieczór. Dorobiłem się nowych majtek, nowego swetra i nowej szczoteczki dozębnej. Mama wybrała mi nawet prezent świąteczny dla Pat.
Kurde no. Jak zwykle dynamiczna zmiana poglądów, huśtawka nastrojów i wszystko na raz. Teraz mam wrażenie, że nie jesteśmy zwykłymi kumplami, tylko... super kumplami! Nie wiem, czy on naprawdę zaczął rozumieć, że traktuję go jak brata? Może to tylko okresowe złudzenie, chwilowy wybryk dobroci z jego strony, ale sprawia mi to radość. To głupie, ale lubię się z nim śmiać, prowadzić gry słów o zabarwieniu sarkastycznym, lubię jego popcorn i nie mam już nic przeciwko temu, że wodę mineralną traktuje jak świętość. Chociaż z drugiej strony zachowuję się jak pasożyt i trochę go wykorzystuję. Ale liczą się chwile, w tym roku z pewnością tylko chwile...
Dobra, jeszcze wczoraj byłem z siebie taki dumny, że w końcu zabrałem się za tą głupią maturę. Dzisiaj mam dość tej całej roboty, która mnie czeka. Zamiast odpoczywać, dokładam sobie pracy i patrzę na swoją bezsilność. To jest właśnie absurd tych długich weekendów. Niby są, a jakby ich nie było.
Moja wizyta w bibliotece była po prostu rewelacyjna. Czekałem jedynie 40 minut, żeby mi ściągnęli książki z magazynu!!! Potem dwie godziny spisywania i mam jakiś mezalians na temat Drera. Magiczne inicjały: AD. Czuję, że to mnie będzie prześladować. Mam takie dziwne przeczucie, że będę się czuł jak Johny Depp w 'Dziewiątych wrotach'. Dopiero dzisiaj stwierdziłem, że chyba będę musiał zaczynać od nowa, bo te moje notatki są zbyt powierzchowne i komisja może się zacząć czepiać.
Obejrzałem "Czas Apokalipsy" i odpłynąłem razem z tą schizą, gdzieś w rajską dziedzinę ułudy. Jezu jak mi się ten film spodobał! Jedna wielka halucynacja na haju, piekło, mord, szał, obłęd i groza. Tak, groza... To słowo wbija się w podświadomość. Cudowny film i taki mądry. Pytanie pozostaje tylko jedno: co ja powiem komisji na ten temat? Że niech se sami obejrzą i nie zadają więcej pytań... :]
Ostatnio miewam dziwne schematy. Po tym miłym incydencie, kiedy to gnałem przez las, myśląc że drechy na mnie polują, wszędzie widzę wrogów. Już nawet wyciągnąłem kartkę z telefonu, żeby dość wieczorem na imprezę. Sz. próbował wykorzystać fakt, że upijam się jednym piwem, ale dałem radę. Jakoś nie mogłem mu bezgranicznie zaufać i powiedzieć, że czytam blogi, bo zacząłby szukać. A wtedy byłaby masakra. Dlatego siedzieliśmy tacy wielce zamuleni w mrocznym kącie na beznadziejnej imprezie i wymyślaliśmy tematy, na które moglibyśmy porozmawiać. A on ciągle nalegał: "czy to twoje tajemnicze hobby jest twórcze?". Właściwie to nawet mi się podobała ta jego ciekawość. Tylko że oczywiście musiał zepsuć to śmieszne kuriozum konwersacyjne. Tak naprawdę to ja się rzadziej sam dołuję, częściej dołują mnie inni. Mimo że nie użył słowa "przyjaciel", to jednak wiem, że ten koleś z gimnazjum nim jest, a nie ja, nigdy nie ja... A szkoda, bo byłbym w stanie zaufać.
Afera już właściwie jest, a coś czuję, że będzie jeszcze większa. W gazecie opisali jak to się lekcje wf-u odbywają: albo w auli, albo na boisku przy 10'C, albo nie ma w ogóle, albo w ogóle nie ma włefistów. Dzisiaj zrobiło się jeszcze weselej. W szkole nie ma prądu, nie ma wody. Można by zadać sobie pytanie: "A co jest? ... Ja jestem!". A poza mną całe cielsko pedagogiczne i sterta wiedzy czekającej na przyswojenie. Po trzech godzinach odwołano zajęcia, bo (jak się okazało) woda zalała instalację... Ta entuzjastyczna wiadomość wywołała efekt dzikiego tłumu i coś pomiędzy mechanizmami paniki a uczuciem euforii. W każdym razie zwierzęce instynkty i podobne schematy. Te jakieś 600 ludzi w tym samym czasie rzeczywistym zaatakowało jedną, małą, ciemną szatnię. Ogólnie rzecz mówiąc: piździawka-zajebka, czyli "zapomnij o frytkach", planeta małp albo jak kto woli z chaosu wyłonił się chaos. Po 30 minutach dotarłem do wejścia szatni i zorientowałem się, że do dyspozycji "obsługi" jest jedna czy dwie latarki. No nic, jak mi każą odrabiać te godziny to wyśmieję dyrektorkę na miejscu...
Dialogi zaskakująco frapujące: koleś siedzący obok mnie: "To przecież kinoteatr, czyli teatr z telewizorem...".
kobieta od matmy do spóźnionych: "Gdzie byliście? W łóżku?" oni: "Eee... tak... ale osobno!"
Coś czuję, że poprawy z historii wykończą mnie psychicznie w tym roku. Miałem dzisiaj nie iść na histę, ale przez to, że Sz. zawiózł mnie do szkoły, podjąłem desperacką próbę zachowania swojej godności. Przez przypadek przeszliśmy "pechową ścieżkę", której unikałem chyba z rok. No i oczywiście kartkówa z tego pięknego przedmiotu jakoś mi nie podeszła.
[z dnia 5.11.2004] Ewakuacja, jakie to piękne pojęcie. Zwłaszcza, gdy odbywa się na polskim. Najlepszy był motyw jednej gościówki. Zjechała za szybko tunelem i zaryła nogami, naskakując koleżance na głowę... Naprawdę niecodzienne show. Do szczęścia brakowało mi jedynie kilku prostych słów: "Pada komenda: maski w pogotowiu".
Dzień sms-owy. Normalnie rozbawiło mnie otrzymywanie wiadomości tekstowych, jakoś mi się nastrój poprawił. Bo czasami to mam wrażenie, że zapadam się jeszcze bardziej niż facet, który jeździ na psychotropach. I mimo że nie palę wodnych fajek, nie biorę tabsów, nie pracuję w wietnamskiej knajpie, psy się na mnie nie spuszczają, a chomiki mi nie zdychają, nie jeżdżę wojskową SS-mańską furą, nie mam kolegi, który wynalazł ciche rzepy i nawet umiem pływać, to jednak czuję, że to wszystko jest tylko pozornie udane i takie dobre. Ja chyba cierpię tak jak on: zwykła postać z filmu. on: Co tam robiłaś? ona: Ładowałam baterie. Jestem robotem.
W tym tygodniu pierwszy raz widziałem dziewczynę rzygającą w autobusie. Fajny dźwięk, tylko że aż mi się zaczęło podnosić do gardła. Tak w ogóle to zauważyłem, że kontrola biletów przypomina atak terrorystyczny. Kanary zaczynają działać znienacka, szybko, lekceważąco i bez skrupułów. Aż się adrenalina podnosi. A potem ta schematyczna szopka, gdy te kobiety (zazwyczaj) zaczynają hałasować, że nie zapłacą, żeby im oddano dokumenty, że one mają grupę inwalidzką, żeby wysiąść na przystanku i że to tak trudno zrozumieć... A ci pseudoterroryści nie znają litości...
Na cmentarzu raz ciepło, raz zimno, raz nawet słoneczko wyszło. Ogólnie to oklepany scenariusz: postaliśmy trochę, najedliśmy się u babci/cioci placków i pojechaliśmy do domu. W międzyczasie musiałem przeczytać wiersze Leśmiana. Jaki to dziwny poeta... Już widzę te jutrzejsze interpretowanie...
Niedzielny dzień ciągnął się niemiłosiernie. Dodanie jednej godziny więcej w niczym mi nie pomogło. Przez większość czasu walczyłem z samym sobą, żeby się zmobilizować do wytężonej pracy. Jak to zwykle bywa nie zrobiłem za wiele. Wizja poprawy z historii nie napawa mnie ani odrobiną optymizmu, zwłaszcza że ta "wiedza" za cholerę mi nie wchodzi. Rosyjskie rewolucje są tak ciekawe, że za pierwszym razem zasnąłem i odpuściłem sobie. A teraz muszę do tego wracać i na dodatek umieć.
Zastanawiam się, czemu przez całe życie muszę chodzić w za dużych kurtkach zimowych? Albo nie ma takiego fasonu, albo nie ma takiego rozmiaru, albo w ogóle nie produkują w małych rozmiarach. No i suma sumarum czuję się jak napompowana bombka. Nie lubię tego uczucia.
Przeszedłem na tryb tekstowy. Imieninowe życzenia wysłałem sms-em, bo rozmawiać z nim się nie da. Po dwóch godzinach pobytu w szkole otrzymałem podziękowanie, również w formie sms.
Nie potrafię pojąć, dlaczego oni nie rozumieją. Ja przecież umiem śmiać się z siebie, ale nie z tego, że ktoś mnie dręczy, szarpie, bije. Zacząłem po części świrować. Też nie pomogło. No i dalej nie rozumiem. Gdyby sądzili, że jestem głupi i dziwny, to by mnie olali i dali mi spokój. Wychodzi na to, że jednak mnie lubią. Mają tylko radochę z moich nerwów. Czyli dręczenie mnie sprawia im przyjemność. To przecież chore. I takie dziecinne. To oni powinni się leczyć a nie ja...