Czuję się dziwnie, nie potrafię cieszyć się tym wolnym czasem. To jakoś nie to, za czym tęskniłem, będąc dwa i pół tysiąca kilometrów stąd. Brakuje mi jak zwykle bliskości. Marzy mi się mieć kogoś, kto by mnie znał na wylot. Chciałbym pójść z tym kimś na spacer, walnąć się na trawę i cały dzień gapić się w niebo. I nie powiedzieć żadnego słowa, po prostu wiedzieć, że mam przyjaciela...
and I’m just standin’ there I can’t say a word cause everythin’s just gone I’ve got nothin’ absolutely nothin’ [the streets]
Cały dzień zakuwania nie poszedł na marne. Zdałem ten głupi egzamin wewnętrzny na prawko i to bezbłędnie!!! Nie sądziłem, że sprawi mi to aż taką satysfakcję. A prawdziwy egzamin dopiero nadejdzie, w sierpniu...
Szlag mnie trafia przez tą pogodę, już nie mogę na nią patrzeć. Całymi dniami śpię, kręci mi się w głowie, boli mnie głowa, jestem osłabiony, anemiczny i nie do życia. Poza tym od czasu przyjazdu coś się rozregulowało w moim organizmie, chyba coś z nerkami. Szczam dosłownie co godzinę i to jeszcze tak chamsko przeźroczyście :/
W końcu nadszedł dół. Nie mam ochoty na nic, to wszystko mnie przytłoczyło. Ta sytuacja jest nie do zniesienia, to już nawet nie jest życie na walizkach tylko między walizkami. Nie mam pojęcia na co czeka moja rodzina. Powstał jakiś głupi alternatywny wariant pomiędzy przysłowiowym "wszystko albo nic". Nowy dom stoi pusty, a my tłoczymy się na starym, gdzie więcej jest ścian niż wyposażenia. Spięcia, nerwy, dyskomfort psychiczny, istny dom wariatów... Ciągle mi mówią, że nic nie robię, a oni harują zamiast mnie. To boli od wewnątrz, bo przecież jestem na każde zawołanie. Prześladują mnie dziwne przypuszczenia, że tak będzie do końca wakacji. Chyba nie mam szans już nigdzie wyjechać. Rok szkolny także zapowiada się rewelacyjnie kiepsko. A ludzi albo nie ma w mieście, albo mieszkają w pewnej znaczącej odległości i nie rozumieją co mnie gryzie. Tak więc mój cały świat został zamknięty w pustych i rzadkich sms-ach. A i tak musiałem wczoraj odmówić chłopakom, bo żal mi grosza na kino, a rodzice obrzuciliby mnie kolejnym oskarżeniem, że wymykam się z domu, kiedy trzeba się zaangażować. Nawet gazety nie mogę w spokoju poczytać :c
Właściwie to dopiero wczoraj rozpocząłem swoje wakacje. Dzień był wyrąbany w kosmos. Już na wstępie wkurzyła mnie decyzja szanownej Rady Miasta, która postanowiła zlikwidować autobusy pośpieszne w mieście!!! Nie no super, czemu nie, tylko że teraz jadę do centrum 45 minut zamiast 25... Rano odebrałem dowód i mam swój własny kawałek plastiku. Podpis jeszcze ujdzie, ale zdjęcie jest jak zwykle fatalne. Zresztą sam dowód jest trochę wygięty i jakiś taki... cienki. Zastanawiam się tylko, kiedy go zgubię... Potem pojechałem do szkoły. Gdy wszedłem do środka zrobiło mi się jakoś żal tych starych murów (ja chyba naprawdę się starzeję albo zamulam). Z jednej strony brakuje mi tych ludzi, tego klimatu (hmm... zakończenia roku???), z drugiej strony wcale nie chcę być maturzystą i sama myśl mnie przeraża!!! Następnie wymieniłem w mieście dolary, poszedłem do Empiku i pojechałem zapłacić za net. Później szybki obiad i od razu na prawo jazdy. O dziwo nie zapomniałem zbyt wiele po miesiącu przerwy. Potem poszedłem oddać zdjęcia do wywołania i oczywiście zaczął podać deszcz...
No właśnie, zimno w tej Polsce jak cholera, jak na lipiec to jest strasznie ponuro, złapałem katar czy też przeziębienie... A tak poza tym to sprawdziły się moje przypuszczenia, przeprowadzka utknęła w martwym punkcie. Jestem uziemiony, chciałbym już mieszkać w moim nowym pokoiku, ale tam nie mam internetu. A na starych śmieciach nie mam warunków na nic, nawet wyspać się nie mogę, bo kanapa jest krzywa :/
Btw - mój gust muzyczny jest widocznie szeroko pojęty, gdyż zaczęło mi się podobać to mołdawsko-rumuńskie disco polo, które jest po prostu wszędzie. Poza tym mam ogromną ochotę pojechać na festiwal filmowy, ale to niestety abstrakcja...
24.06. Nie ma to jak świetnie rozpocząć wyjazd. Nocny pociąg z przedziałami, wszystkie miejsca zajęte. W końcu usiadłem obok Sz., ale nie było miejsca na mój bagaż, więc przez jakieś trzy godziny trzymałem plecaki między nogami i kolanach. Ludzie się gapili, było duszno, a ja w takiej dziwnej pozycji grałem w Scrabble i jadłem chipsy...
25.06. 19 godzin jazdy do Petersburga. Już na wstępie Sz. "zepsuł okno", bo w ruskich pociągach nie powinno się ich otwierać (nie ma że boli). Przyleciała kierowniczka, dostaliśmy opieprz, że nie umiemy czytać!!! Pan O. postraszył nas mandatem. W końcu jakiś stary konduktor zerwał awaryjną dźwignię i można było zamknąć to głupie okno. Miasto było duże, zapylone i śmierdzące. Myślałem, że się załamię, kiedy w McDonaldzie facet nie rozumiał co znaczy "CocaCola".
26.06. Wkurzyłem się, bo nie mogłem zadzwonić do domu, a obiecałem mamie. Kupiłem najtańszą kartę telefoniczną, ale okazało się, że do rozmów międzynarodowych trzeba było kupić tą najdroższą... No to chciałem wysłać sms-a z telefonu Sz., ale znowu mu się klawiatura zepsuła.
27.06. Miałem trudności z kupieniem zwykłych pocztówek, w końcu znalazłem jakąś księgarnię. Wysłałem sms-a do rodziny. I ta cudowna odpowiedź: "dobrze że piszesz, bo mama już mdleje..."
28.06. Nie ma lepszego miejsca do rozdawania pieniędzy jak rosyjski cmentarz. Tylko Pan O. jest zdolny wymyślić coś takiego. Poszliśmy na obiad do chińskiej knajpy. Nie wiem nawet co jadłem, ale to nie było rewelacyjne - jakiś przeźroczysty makaron, smażone grzyby wyglądające jak glony z Bałtyku, mięso przypominające czyjś mózg, zupa z białkiem, ale miałem wrażenie, że to ludzki płód, suchy makaron od którego prawie się udusiłem, a kelnerka nie chciała nam wydać reszty... Pokłóciłem się z Sz., ale fajki nas pojednały. Chciałem się upić ginem z tonikiem, ale to było ohydne i nie dałem rady.
29.06. Ledwo zdążyłem wejść do metra i drzwi przycięły mi plecak. Szarpnąłem przy okazji jakąś kobietę i nie wiedząc jak jest po rusku "przepraszam", z nerwów powiedziałem jej "dziękuję" :D Byłem w największym muzeum świata i pomyślałem sobie, że to najpiękniejsze muzeum w jakim byłem. Widziałem na własne oczy dzieła Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Rembrandta, Rubensa, El Greco, Canaletta, Kandinsky'ego, Picassa, ale najważniejsze były dla mnie obrazy Moneta i Van Gogha (pokochałem impresjonizm). Wiele razy przeszedł mnie dreszcz. To wszystko było takie piękne i znajdowało się na wyciągnięcie ręki... Mieliśmy jechać w nocy zobaczyć białą noc w mieście, gdy podnoszą się mosty. Noc okazała się jednak fioletowa, a z nieba lał siarczysty deszcz. Wynajęci taksówkarze z pewnością mieli z nas ubaw, bo po ulicy płynęła dosłownie rzeka...
30.06. Niemal pobiliśmy się z Ruskami, stojąc trzy godziny w kolejce do Bursztynowej Komnaty. Była jazda i wszyscy się pchali i szarpali. Ledwo zdążyliśmy na pociąg, trzeba było biegiem przejść pod jakimiś drutami albo przez okno. Wieczorem znów biegliśmy na pociąg przez cały dworzec, żeby wyjechać z Petersburga.
01.07. Płynąłem wodolotem przez jezioro Onega. Na wyspie znowu siarczysta ulewa. Przemokłem całkowicie, czułem się jak gnój... Razem z Sz. zaczęliśmy udawać pedałów, było śmiesznie, mówił do mnie "Kotku...".
02.07. W jakimś zapyziałym porcie zaczęli mnie zaczepiać pijani, szczerbaci Rosjanie. Myślałem, że nerwy mi szarpną, a wszyscy się tylko śmiali... Popłynęliśmy promem na wyspy na M. Białym. Tam było aż za bardzo swojsko, zwierzęta chodziły sobie luzem: konie, krowy, kury, kozy, koty, a wszędzie latały moje "ulubione" komary. Spaliśmy w 16 osób w jednym pokoju, w którym kiedyś było przedszkole. Ciepłej wody nie było...
03.07. Trafił się nam syfiasty pociąg, kierowniczka była szczerbata, pijana i ubrana po cywilnemu (m.in. kowbojki), a pasażerowie przewozili kajaki. Jeden kolo od nas wkurwił mnie i to bardzo. Miki wypierdolił mnie najpierw z jednej kuszetki, potem z drugiej, mówiąc "tu będą spać dziewczyny, a Mario pójdzie sobie tam..." (tak bez żadnego zapytania). Zgodziłem się tylko ze względu na dziewczyny, ale znieść tego nie potrafiłem. Gdy ktoś mną handluje, to ja nie wybaczam tak po prostu.
04.07. Dojechaliśmy do Murmańska. Totalny zonk, na północ do koła podbiegunowego było 30' ciepła, a na ulicy widziałem renifera i wielbłąda, pozujących do zdjęć. Na dodatek w hotelu nie było ciepłej wody, po kąpieli miałem wrażenie jakby mnie wyrzucili z Titanica... W ogóle zwała - pocztówki kupiłem w Petersburgu, znaczki na Sołowkach, a wysłałem z Murmańska. Razem z Sz. założyliśmy partię "Pasożyty i Sępy" (w skrócie PIS) i zaczęliśmy oszczędzać do 100 rubli na jedzenie dziennie.
05.07. Snułem nadzieje, że zobaczę M. Barentsa, ale okazało się, że całe wybrzeże jest zamknięte ze względu na atomowe miasteczka i bazy wojskowe, a na przepustkę czeka się 45 dni. Pojechaliśmy więc rozklekotanym autobusem w prawdziwą tundrę. Od razu rzuciły się na mnie te zmutowane meszki, które gryzły do krwi. Potem te kilkanaście śladów na nogach rozlało się, tworząc wielkie czerwone plamy jak po poparzeniu wrzątkiem (jednym słowem masakra). W drodze powrotnej zepsuła się skrzynia biegów i utknęliśmy w środku Rosji, gdzieś w lasotundrze. Musieliśmy czekać półtorej godziny na pomoc. Zamoczyliśmy kolana w jakimś jeziorze, ale te meszki znowu się na nas rzuciły...
06.07. Dzień kupowania dziwnych pamiątek - mapa półwyspu Kolskiego, pocztówki stare jak świat i złota przywieszka z pięcioramienną gwiazdą (doczepiłem do swojej czapki). Chyba zwiększyliśmy obroty w tej księgarni o 100%...
07.07. Jestem dumny, przejechałem najdłuższą trasę pociągiem, bezpośrednio Murmańsk-Moskwa, 39 godzin i 38 minut. Był hardkor, śmierdziało rybami, a małe dzieci załatwiały się w nocnikach, gdy my jedliśmy śniadanie...
08.07. Moskwa mi się nie spodobała. Na szczęście Kreml był zamknięty, bo zaczęło brakować mi pieniędzy na życie. Ale nie mogę przeżyć, że nie zobaczyłem Lenina na żywo. Pan O. wkurzył mnie, wymyślając sobie jakiś rejs dookoła miasta, który wcale nie był taki tani, a ciekawych widoków mało.
09.07. Żeby zobaczyć mogiłę w Katyniu musieliśmy iść godzinę wzdłuż drogi w strasznym upale, myślałem, że wyzionę ducha. Wydałem wszystkie pieniądze na obiad, który składał się z banana, batonika, orzeszków solonych i loda. Na więcej nie było mnie stać.
10.07. Jechaliśmy już do domu. Przytrzymali nas na granicy Białoruskiej, potem utknęliśmy godzinę w pociągu z powodu odprawy celnej (a grube baby latały z jednego końca pociągu na drugi). Gdy usłyszałem w Terespolu polskie radio, myślałem, że będę skakać z radości. Zadzwoniłem z budki do domu, do mamy. Dowiedziałem się, że zginął Marlon Brando, a tak się składa, że przez cały wyjazd Sz. mówił na mnie "Marlon". Przez Polskę jechaliśmy z sześcioma przesiadkami. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie to, że na samym końcu Sz. walnął mnie poduszką i wygiął mi okulary. Ale najgorsze było to, że nie potrafił powiedzieć "przepraszam", więc skłóceni ze sobą rozdzieliliśmy się na dworcu...