Nie ma to jak porządnie odreagować stresujący dzień. Zaraz po całorocznym sprawdzianie z gery wsiadłem w samochód i pojechałem za miasto, żeby tam rozpędzić się do ponad 100 km/h... To nie był mój pomysł, ale okazał się dobrą terapią. Gerę jak zwykle zawaliłem i znowu dostanę niesatysfakcjonującą ocenę. Ale za to jazda nawet dobrze mi poszła. Widziałem po drodze wypadek i rozjechanego lisa... W każdym razie emocji było sporo, głowa mnie potem bolała przez pół dnia. Miałem się uczyć histy, a właściwie to mapy historycznej, ale jakimś dziwnym trafem wypisywałem zaproszenia urodzinowe.
[spisane 30.04.] Szczerze powiedziawszy w dupie mam tą unię i nie zamierzam świętować w jakikolwiek sposób!!! Ludzie myślą o niewiadomo jakich kokosach, a moim zdaniem przejadą się na tej wspólnocie dość szybko. Polaków zawsze ktoś oszukiwał i wyśmiewał, więc czemu teraz ma być inaczej? Wszystko ma zdrożeć, więc po co się w to bawić. I tak jako zwykły, szary człowieczek nie zobaczę efektów pomocy gospodarczej czy innych bajerów. Miasto organizuje jakieś beznadziejne festyny i biesiady. A ja tam bym wolał, żeby ktoś mi dał darmowe wejściówki na sobotnią klubową imprezę...
Ta szkolna propaganda unijna staje się powoli irytująca. Dajmy na to Spring Drama Festival po angielsku. I tak wiadomo, że nasza szkoła robi najlepsze show, ale nie może wygrać, bo jest organizatorem. Dzisiaj sprzedawano potrawy kuchni zachodnich. Więcej było przygotowań i dekoracji niż tych atrakcji. Zdążyłem kupić jakiś kawałek ciasta, który miał niby symbolizować UK (bodajże keks). I gdy chciałem sobie poszaleć, bo lubię ciasta, to oczywiście wszystko sprzątnięto po godzinie...
Przygotowania do moich urodzin idą pełną parą. Tak jak przypuszczałem, wszystko muszę robić sam, ale chyba warto inwestować w uznanie Sz. Te sprawy organizacyjne nie są wcale takie tragiczne. Bardziej boję się, że ludzie nie przyjdą albo że będzie drętwo. Nigdy nie myślałem, że zrobię imprezę w dniu swoich urodzin. To zawsze był zapomniany przez wszystkich dzień, a teraz tak się jakoś złożyło...
[spisane 29.04.] Łydki mnie bolą od tańczenia oldschooli na imprezach. Z. przyniosła całą reklamówkę żarcia, które zostało jej z osiemnastki. Wszyscy podejrzewali, że to jakaś podpucha, ale w końcu zaczęli jeść. Ja też się przełamałem, kanapka z kiełbasą leżała sobie w zaciszu plecakowej ciemności, a ja szalałem z ciastkami i cukierkami... Worek krążył sobie po szkole z rąk do rąk, a mniej więcej w połowie dnia zaginął w akcji i jakimś dziwnym sposobem nikomu nie chciało się dociekać co się z nim stało... :)
Moja psychika jest na skraju wykończenia. Tu już nie chodzi nawet o te weekendowe dołki. Duszę się tym całym spektakularnym rokiem 2004. To jeden wielki kocioł nieporozumień, konfliktów i problemów, które już dawno stały się nie do zniesienia. Najgorszy jest brak zrozumienia, zwłaszcza ze strony rodziców. To boli nawet bardziej niż zapłakane oczy czy skręt żołądka. Nie wiem jakie jest na to lekarstwo. Zacząłem to leczyć muzyką klubową, na punkcie której odbiło mi mniej więcej tydzień temu (wiadomo kto mnie zaraził). Nie stać mnie na kluby, więc ściągam z netu. Idzie powoli, ale idzie...
Cokolwiek miałoby to znaczyć, nie zadziałało. W każdym razie ktoś to wywiesił w szkole. Dzień był totalnie niewypalony, źle potasowany albo po prostu ohydny. Konkurs z anglika - tylko na rzecz braku chemii. Sprawdzian z matmy - kompromitacja z powodu braku wiedzy. Polski - trzy osoby w dwuosobowej ławce, nie ma to jak być ściskanym przez Łośka i Sz. Btw - im więcej poznaję te epoki literacki, tym bardziej jestem przekonany, że to wszystko dotyczy mnie. Te same problemy, rozmyślania, idee, wartości, ta melancholia, dusza poety, fascynacja ulotną chwilą, ten ból istnienia... To wszystko kiedyś sobie było, a teraz jest we mnie. No nieważne, to nie zmienia faktu, że mam dość tego dnia, szit za szitem. Mój kochany zegarek się porysował, nie znalazłem nikogo na tą głupią imprezę, kupiliśmy beznadziejne prezenty na urodziny dziewczyn, rozgryzłem nawet psychikę Sz. Według mnie on po prostu boi się samotności, a ja już nie mam sił z nią walczyć, ja jej nienawidzę... Tak się dzisiaj wczułem, że aż przejechałem sobie prawie całą trasę moim autobusem, ot tak bez celu. To wszystko traci sens...
Przeżyłem swoją pierwszą jazdę samochodem. To była totalna masakra. Wystarczyły dwie godziny, żebym pogwałcił niewiadomo ile przepisów i został namierzony na osiedlu przez E. Tak ogólnie to odniosłem wrażenie, że skrzynia biegów dostała ode mnie solidnie w kość. Poza tym nie bardzo wiedziałem co się dzieje na skrzyżowaniach, nie zauważałem znaków, pasów jezdni, nie patrzyłem w lusterka i kilka razy zgasł mi silnik na światłach. Dosłownie miodzio... Ale najlepszy motyw był, gdy jakaś taśma magnetofonowa, która znajdowała się na drzewie, zaplątała się o "L" i jechaliśmy tak przez pewien czas... W końcu kobieta kazała mi się zatrzymać, wysiadła i zaczęła zdzierać tą taśmę z samochodu... Jak na pierwszy raz to nieźle, nikogo nie zabiłem... nawet siebie :D